Moje wspomnienia

Wrzesień 44 / Pielęgnowanie rannych Powstańców

Wrzesień 44
Warszawa Walczy. Chłopcy Batalionu „Mączyński” i „Krawiec” Walczą – w lasach.

Mieszkańcy wsi nadwiślańskich: Mirkowa, Bielawy, Klarysewa, Jeziorny otrzymują nakaz natychmiastowej ewakuacji, mieszkają bowiem w strefie przyfrontowej. Panika, bezradność, rozpacz. Zabieramy najpotrzebniejsze rzeczy. Reszta zostaje zakopana w tunelach wykopanych przez tatę i brata – zwolnionego na tę okoliczność z lasu. Pomagają nam koń i fura Państwa Zienkowiczów. Lokujemy się u cioci w Konstancinie. Ciocia wówczas była właścicielką willi „Quo Vadis”. Cała gromada ludzi z wymienionych terenów lokuje się już w zapchanym Konstancinie i dalej. Gdzie kto może – gdzie go chcą. Nasz pobyt w Quo Vadisie trwał trzy dni. Willa spodobała się Niemcom i musieliśmy szukać innego pomieszczenia. Znalazł się pokój w willi „Jasia” – i tam przebywaliśmy do odwołania akcji „przesiedlenie”.
Podczas pobytu w Konstancinie otrzymałam z lasu dwa rozkazy. Pierwszy rozkaz mam wykonać wspólnie z Jurkiem Furmankiewiczem, który mieszka na stałe w Mirkowie. Znał doskonale wszystkie zakamarki Fabryki. Wiedział więc, gdzie jest ukryty karabin maszynowy. Do nas należało znalezienie karabinu i natychmiastowe dostarczenie go do lasu. Jurek postarał się o wózek dwukołowy, jednak nie pomyślał o przykryciu tej „maszyny”. Karabin znaleźliśmy szybko i łatwo. Gorzej było jednak z przykryciem tego wielkiego przedmiotu. Zdjęłam płaszcz – ale to było za mało. Bez przeszkód doszliśmy do ogrodu dyrektora Fabryki. Ten cały tonął w kwitnących chryzantemach. Rzuciliśmy się do rwania i dekoracji kwiatami karabinu, wtedy zza krzaków wyskoczył z grabiami ogrodnik. Znał nas. Usłyszeliśmy, że jesteśmy złodziejami, łobuzami i że mój ojciec za wszystko musi mu zapłacić. Do końca życia nie dowiedział się, co przykryliśmy chryzantemami i do końca życia mój tata nie dał mu żadnych pieniędzy, a karabin nocą pełen chryzantem – był już w lesie.

Pielęgnowanie rannych Powstańców
Początek października. Powstanie trwa, moja rodzina, jak i wiele innych mieszkają w Konstancinie. Życie trudne. Niemcy szaleją, strzelają, zabijają. Brak światła. Żyjemy przy lampkach karbidowych. Z lasu dostaję od łączniczki kartkę „Opiekuj się rannymi powstańcami”. Willa „Mon Repos”. Niestety środków opatrunkowych brak. Nie ma ich po prostu nikt. Apteka od dawna była już pusta. Zapasy batalionu także zostały wyczerpane. Robimy z mamą poszukiwania i szukamy zbędnych prześcieradeł – ale ich też brak. Pisze kartki i wieszam na drzwiach wilii – prosząc o pomoc. Efekt owszem jest. Mam stare prześcieradła i poszwy. Mam kilka starych ręczników. Idę śmiało do „Mon Repos”. Wchodzę przez pielęgniarki szpitalne do wskazanego, małego pokoiku. Uderza mnie odór. Na trzech łóżkach leży trzech chłopaków. Jeden z przyklejonym na głowie krwią bandażem – nieprzytomny. Drugi z wystającą spod koca zakrwawioną nogą. Trzeci przykryty obrzydliwym kocem. Pod jego łóżkiem kałuża moczu, tylko on był w kontakcie. Czekałem na ciebie. Dziękuję, że przyszłaś. Nazywam się Andrzej Piotrowski. Przyjechałem z Wilna, walczyć o Polskę. Walczyłem na warszawskiej Starówce. Dostałem chyba pociskiem dum-dum w brzuch. Odkryłam jego koc, z trudem powstrzymałam torsje. Jego jama brzuszna wypełniona była śmierdzącymi robakami.

Następnego dnia nie zastałam na łóżku chłopaka z zakrwawioną na głowie opaską. Zmarł. Drugi chłopak Miecio Malowańczyk chwalił się, że wyjął z nogi pocisk, który mi podarował. Andrzej odkrył koc i z zadowoleniem pokazał oczyszczony wczoraj przeze mnie brzuch. Było czyściej, a ja w podziękowaniu dostałam narysowany na kawałku papieru obrazek pełen kwiatów. Prosił o papier i kredki. Pięknie rysował i dużo mówił. Opowiadał, że jest z Wilna, że jego ojciec jest kapitanem, ale nic o nim nie wie. Matka została w Wilnie. On jest studentem Akademii Sztuk Pięknych. Będzie malował kwiaty i portrety. Andrzej zmarł. Tak jak jego szpitalny kolega pochowany został pod oknami pokoju, w którym zakończył swoje bohaterskie życie.

Wiosną ciało Andrzeja i jego szpitalnego kolegi, którego imienia nie zdążyłam poznać, zostały przeniesione na Cmentarz w Skolimowie. Chłopak z „dziurą” w nodze wykaraskał się z rany. Byłam z nim w kontakcie do czasu, kiedy odzywał się telefonicznie. Miecio – tak miał na imię, całe życie kulał.

W 1976 roku, a więc 32 lata później zadzwonił do mnie ksiądz Szczepan Banasiak z Parafii Skolimów z pytaniem: Czy mam w rodzinie mężczyznę z pierwszą literą imienia „B”? Szukałam w pamięci, ale bez skutku. Z rozmowy wynikało, że u księdza jest pani, która poszukuje osoby noszącej nazwisko Żugajewicz z literą imienia „B”. Okazało się, że panią była matka Andrzeja Piotrowskiego, którym ja przed laty opiekowałam się, a moje nazwisko znalazła na liście od siostry mieszkającej w czasie okupacji w Zalesiu. Mój list do cioci Andrzeja brzmiał tak: „Stan zdrowia Andrzeja znacznie się pogorszył. Proszę chorego odwiedzić” – podpis B. Żugajewicz. Niestety do Andrzeja nikt z wizytą nie przyjechał.

Po 32 latach matka mieszkająca w Londynie odnalazła syna i jego skromny pokryty trawą grobek. Natychmiast podczas następnej wizyty w Polsce zleciła postawienie pomnika nagrobnego. Nie tylko dla syna, ale również dla chłopaka, którego imienia i nazwiska nikt nie poznał oraz miejsce pamięci dla swojego męża Ksawerego, kapitana Wojska Polskiego, który został zamordowany w Kozielsku.

Autorka: Barbara Żugajewicz-Kulińska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *