Czerwony Buran z Kurpiowszczyzny przez Kazachstan nad morze
10 lutego 1940 roku rozpoczęła się pierwsza w historii masowa deportacja Polaków na Sybir, przeprowadzona na terenie wschodniej Polski, która została włączona do ZSRR. W głąb Związku Sowieckiego wywieziono około 140 tys. obywateli polskich. Wielu umarło już w transportach kolejowych na Syberię, tysiące nie wróciło do Polski, po zakończeniu II wojny światowej. Wśród deportowanych była Anna Mazurkiewicz, która wraz ze swoją rodziną trafiła do kazaskiego łagru. Podczas autorskiego spotkania w Bibliotece Publicznej w Zalesiu Górnym, pani Ania opowiedziała historię swojego trudnego życia i dzieciństwa, które zostało jej odebrane. Sam fakt, że pani Ania miała komunię świętą w wieku 16 lat. Świadczy o tym, w jakim trudny okresie życia, przyszło jej żyć i wchodzić w dorosłość.
Autorką wspomnień w książce pt. „Czerwony Buran”, jest Anna Mazurkiewicz, córka i siostra, żona i matka, babcia i prababcia. Świadek historii i żywa skarbnica rodzinnych opowieści. Przyszła na świat w 30 roku XX wieku i stała się inspiracją nie tylko dla swoich bliskich, ale również dalszych. W czasie wybuchu II wojny światowej, pani Ania, wraz ze swoją rodziną mieszkała w Ostrołęce, która w dniu 10 września 1939 roku została zajęta przez wojska niemieckie i trafiła pod niemiecką okupację. – Uciekaliśmy przed Niemcami do wsi Mały Płock, która leży na trasie Łomża – Kolno. Kiedy wybuchła II wojna światowa miałam zaledwie 9 lat i wtedy skończył się mój świat dzieciństwa – mówiła o początku wojny, Anna Mazurkiewicz. Niestety sielanka nie trwała długo… Bo już 17 września 1939 roku, Związek Sowiecki zbrojnie atakuje Polskę, zajmując tereny wschodnie II RP. W wyniku napaści ZSRR na Polskę, miejscowość Mały Płock, znalazła się pod sowiecką okupacją. 2 listopada 1939 roku została włączona do Białoruskiej SRR, a 4 grudnia 1939 roku włączona do nowo utworzonego obwodu białostockiego.
Dla mieszkańców wschodnich terenów II RP , okres okupacji radzieckiej, kojarzył się przede wszystkim z masowymi deportacjami Polaków w głąb ZSRR. Wśród deportowanych były głównie rodziny wojskowych, urzędników, pracowników służby leśnej i kolei, w tym rodzina pani Anny Mazurkiewicz. – Zaczęły się czystki… Pewnej nocy był straszny łomot do drzwi. „Otwierajcie, Otkroy ili my budem strelyat”. NKWD wtargnęło do mojego dom, usadzili tatę na środku pokoju, dwóch żołnierzy było z bronią, gotową do strzału. Zrewidowali cały dom, potem zabrali naszego tatę, mimo że trzymaliśmy go wszyscy razem. I pamiętam, jak dziś, trzymałam go za rękę: „Nie zabierajcie mojego taty”, wtedy żołnierz odrzucił mnie… I słuch o nim zaginął… Przez trzy miesiące był względny spokój, aż znowu to samo się powtórzyło… Łomot do drzwi i zabierajcie się pojedziecie do Tatr… Mama w pośpiechu zbierała rzeczy z domu: pościel, ubrania z szafy. Na wszystko mieliśmy półtorej godziny… I pojechaliśmy w siną dal, na dworze był olbrzymi mróz, iskrzył się śnieg, a na niebie świeciły gwiazdy. Jechaliśmy na saniach do stacji Łomża, gdzie załadowano nas do wagonów towarowych. Po trzech dniach załadunku, pociąg ruszył w nieznane. Po obu stronach wagonów były prycze, a w podłodze był wycięty otwór, który służył za toaletę, ta zamarzła nieczystościami. Na dole wagonów leżał dodatkowo śnieg… W tak trudnych warunkach, jechaliśmy coraz dalej i dalej. W Polsce zaczynała się już wiosna, a my dalej, tydzień za tygodniem jechaliśmy w siną dal.
Jeszcze na terenie wschodniej Polski, bo dobrze to utkwiło mi w pamięci. Na torach pełno wagonów towarowych i z tych wagonów wyłania się niska kobieta z mlekiem. Zobaczyłam ją przez niewielkie okratowane okno w naszym wagonie. Krata niemiłosiernie wbijała mi się w twarz… Próbuje dosięgnąć butelki z mlekiem, ale nie mogę, bo okienko jest małe… Rączki krótkie, a kobieta była niska… Niedaleko naszego wagonu stał żołnierz, gotowy do strzału, jakby ktoś na tej stacji próbował uciekać z naszego transportu. Nagle patrzę, a on idzie w naszą stronę, i myślę sobie, że pewnie wygoni tą kobietę, a on podszedł, wziął tą butelkę z mlekiem i mi ją podał do ręki. „Mamo, mamo… Mam mleko, mleko…”. Mama wtedy zawołała do kobiety: „Bóg zapłać”, a do żołnierza: „Spasiba”. Ale on nagle, jakby się przestraszył całą zaistniałą sytuacją, bo za taki gest dobroci, groziła mu śmierć. Odszedł, bez żadnego słowa. – wspomina tamte trudne dni, Anna Mazurkiewicz.
Pani Ania w transporcie spędziła kolejna pięć tygodni. Było bardzo zimno, nie można było się umyć, w wagonie, jednym z pasażerów, było niemowlę o imieniu Zdzisio, które spało wraz ze swoją mamą na jednej z prycz, umieszczonych po dwóch stronach wagonu towarowego. – Nagle przez nasze niewielkie wagonowe okienko, spojrzałam w górę na słońce i pojawiły się wielkie szczyty. W niebie, szczyty, mówię do mojego czternastoletniego brata: „Zobacz w niebie są szczyty, wyjrzał, jejku to przecież Ural. Wjeżdżamy do Azji”. Jechaliśmy jeszcze przez dwa tygodnie, aż dotarliśmy do Kazachstanu, do miasta Kapa Tay (kaz. Karatau), które po polsku, nazywa się: „Czarna Góra”. Tam wyładowano nas z pociągu i załadowano dalej na ciężarówki i jechaliśmy dalej, po stepie w górę, w dół… W dzień, śnieg się topił, w nocy z kolei zamarzał… Tam nie było żadnej jezdni, jechaliśmy po prostu, po błocie. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się w tatarskich kołchozach i część naszych podróżnych, znajdowała zakwaterowanie w tych miejscowościach. Dla nas w końcu znalazło się miejsce… Nasz kołchoz nazywał się: „Żółta Góra”. Jak przyszła wiosna, to góra, na której leżał kołchoz, zakwitła na żółto, stąd wzięła się nazwa tej miejscowości. Tam wyładowano nas przed takim okazałym i dużym budynkiem z wieżyczką na górze. Wówczas to była szkoła, ale przed rewolucją, to był meczet. Tam zaczęto nas przydzielać do tatarskich domów. Każdy tatarskich dom, wyglądał dokładnie tak samo, było jedno pomieszczenia, którego część zajmował wielki piec, drugą część zajmowały prycze, a w niektórych domach był przedsionek, gdzie była kuchnia i mieszkały tam zwierzęta (jagnięta, koźlęta). Kiedy weszliśmy do naszego domu, to moją mamę cofało od specyficznego zapachu, kilka razy nawet wymiotowała. Dostaliśmy przydział do naszego tatara i okazało się, że jest to zesłaniec z czasów carskich z Krymu… Przyjęli nas uroczyście, częstowali herbatą. Potem na drugi dzień przenieśli nas do tej drugiej części, gdzie były te zwierzęta.
Były to straszne czasy, mama po prostu nie wiedziała, co dalej robić? Wówczas miała 32 lata i dwoje dzieci na utrzymaniu. Nie znaliśmy języka, nie mieliśmy jedzenia… Mama zaczęła wymieniać swoje rzeczy, które zabrała z domu, bo pieniądze w kazaskim kołchozie, nie miały żadnej wartości. Dlatego mama zaczęła wymieniać rzeczy za mąkę, za ziemniaki… Jak zaczęła się wiosna to mama wraz z bratem, ruszali do pracy w kołchozie, do pracy w polu. Wszystko po to, aby zdążyć zasiać i zebrać plony, przed nadejściem zimy. Bo zima w tej części Kazachstanu trwała, aż dziewięć miesięcy. Niestety później wybuchła wojna radziecko – niemiecka. Zabrano wszystkich mężczyzn na front. W tym kołchozie mieszkaliśmy tylko rok, bo przez ten czas, wszyscy Polacy pracowali na tych polach i nie dostali żadnej zapłaty… Powiedzieli do nas tak: „Że plony są słabe, a wy wszystko zjedliście, co zarobiliście”. Dlatego mama zaczęła starania, aby przenieśli nas na drugą stronę jeziora, gdzie była kopalnia. Przenieśliśmy się tam, z początku był dobrze, ale z czasem było coraz gorzej… Coraz bardziej dokuczał nam głód, były to okropne czasy. Potem był tyfus i choroby… Z początku ja także pracowałam, jako dziesięcioletnie dziecko w żłobku. Żyliśmy tak przez lata, a towarzyszem naszego ciężkiego losu był głód i mróz – wspomina pobyt na kazaskim stepie, Anna Mazurkiewicz.
Jako dziecko pani Ania miała trochę wolnego czasu, bo dzieciństwo w Kazachstanie, kończyło się wraz z osiągnięciem wieku 12-13 lat, w tym wieku ruszało się do ciężkiej pracy w polu, czy w kopalni. Pani Ania miała trochę czasu, aby poznać tatarskie zabawy najmłodszych mieszkańców. – Braliśmy zamarznięty krowi placek, na to trochę siana, jeszcze trochę wody… Robiło się taki dysk, wsiadało się na to i zjeżdżało się z górki. Były również inne zabawy tatarskie… Pamiętam, jak śpiewaliśmy taką piosenkę: „Lenin dziadek nakazuje: uczcie się. My się uczymy bardzo dobrze”. Szybko nauczyłam się języka tatarskiego, ale tam dzieciństwo trwa bardzo krótko… – podkreśla, Anna Mazurkiewicz.
Po wybuchu wojny radziecko-niemieckiej na terenie ZSRR, zaczęła się formować – Armia Generała Władysława Andersa, zwana potocznie: Armią Andersa, były to oddziały Wojska Polskiego, podległe legalnemu rządowi RP na emigracji. Jej utworzenie było olbrzymią szansą dla polskich obywateli, przebywających w łagrach i kołchozach, bo zostali objęci amnestią. Stąd wielu zdecydowało się na wstąpienie do nowej formacji wojskowej i rozpoczęli walkę o odrodzenie Polski, po wojennej zawierusze. – Nagle w Kazachstanie zaczęła się odwilż, zaczęła się rozluźniać napięta atmosfera. Z łagrów wypuścili wojsko. Okazało się, że zaczęły się formować wojska generała Andersa. Pewnego dnia przyszła poczta i ktoś mnie woła, że przyszedł list od naszego taty. – Zobacz macie list od taty – mówiła. – List od taty – byłam bardzo mocno zdziwiona. Dała mi kartkę, brudną, złożoną na czworo, cała była wygnieciona. Dałam ten list mamie, a ona bratu. Brat czyta… – Szanowna Pani, czy jest w okolicy moja żona i dzieci? – były to listy, które były poddawane dalej w celu szukania adresu danych członków rodziny. W tej kartce dostaliśmy adres taty i że jest w armii generała Andersa. W mojej książce „Czerwony Buran”, jest dziennik mojego taty, kiedy był aresztowany, kiedy został przewieziony, kiedy opuścił z wojskiem Rosję i kiedy pojechał do Persji, a dalej do Palestyny i kiedy dokładnie walczył na froncie. Mój tato ocalał i wrócił do Polski po wojnie, podobnie, jak mój brat – wspomina, Anna Mazurkiewicz.
W czerwcu 1945 roku rozpoczęła się ewakuacja Polaków z głębi ZSRR – byłych zesłańców, łagierników i uchodźców. Pierwotny termin, czyli koniec 1945 roku nie został dotrzymany… do tego czasu, do kraju powróciło zaledwie 22 tys. Polaków. Największą intensywność repatriacja z głębi ZSRR przybrała w kwietniu i maju 1946 roku, a do końca sierpnia przyjechało do Polski: 248,2 tys. ludzi, z czego ok. 125 tys. Polaków. Wśród tych ludzi była Anna Mazurkiewicz, wraz ze swoją mamą. – Wróciliśmy do Polski transportem z 1946 roku. Ruszaliśmy z tej samej stacji, co przyjechaliśmy do Kazachstanu. Do składu przyczepiono dwie lokomotywy, jak one szarpnęły wagonami, to myślałam, że umrę ze szczęścia! Zaczęłam radośnie płakać łzami… Niestety teraz pociąg jechał bardzo wolno, już nie gnał, jak w pierwszą stronę… Zanim dojechaliśmy do Uralu, to minęły całe dwa tygodnie. W drodze powrotnej nie dostaliśmy nic do jedzenia. Gdyby nie obrączka taty, to byśmy głodowały całą drogę do Polski, z jej sprzedaży, mama kupiła na drogę trochę jedzenia: mąki, czy pszenicy… Jak przejechaliśmy przez Bug na drugą stronę rzeki, to tutaj już była Polska. Jechaliśmy dalej w głąb kraju, a tutaj nagle wielka stacja, semafory, dużo torów, podjeżdżamy coraz bliżej… Tak wolno, na zewnątrz jest duża mgła, ja patrzę na napis na stacji: „Warszawa”. Podjeżdżamy coraz bliżej… Warszawa Gdańska! Stamtąd pojechaliśmy jeszcze drugim pociągiem do Łomży. Woźnica nas podwiózł do Nowego Płocka. Podjechał on pod okno naszej cioci, zapukał i mówi: przywiozłem pani siostrę. – No to co, że przywiozłeś… Niech idzie do domu – powiedziała do niego. Ciocia myślała o swojej drugiej siostrze, która mieszkała tuż obok niej. – Ale, tą z Sybiru – dodawała po chwili woźnica.- Ciocia wybiegła, i pierwsze, co krzyczy, to zmartwychwstanie. Ludzie, zmartwychwstanie! Tak nas powitali w Polsce. Już nie byliśmy Sybirakami – wspomina, Anna Mazurkiewicz.
– Myśl o tej książce powstała bardzo dawno… Jeszcze w czasach komunistycznych, wtedy w ogóle nie wolno było mówić o takich rzeczach. Rękopis leżał, aż dorosły moje dwie wnuczki: Martusia i Magda. Stwierdziły, że trzeba to wydać, zwłaszcza teraz, kiedy toczy się wojna. Napisałam, że dedykują tę książkę moim: wnukom, prawnukom, aby taka historia się nigdy nie powtórzyła…
Moja mama miała 6 lat, kiedy wybuchła I wojna światowa. Jak wybuchła II wojna światowa, ja miałam 9 lat. A teraz mój prawnuczek Tymoteusz ma 8 lat, kiedy toczy się wojna rosyjsko – ukraińska. Nie chciałabym, że ta historia znowu się powtórzyła… Jak słucham opowieści, co dzieje się z dziećmi na Ukrainie, to serce mi pęka… – podkreśla, Anna Mazurkiewicz.
Warto jeszcze na koniec wspomnieć, że nazwa – buran, która została użyta w tytule książki Anny Mazurkiewicz, oznacza silny wiatr północny lub północno-zachodni, który wieje w środkowej Azji. Ten wiatr był stałym towarzyszem pani Ani i jej rodziny w Kazachstanie. Z jego powodu, jednego razu, bodajże w 1946 roku, do kazaskiego kołchozu nie mógł dojechać transport z chlebem, przez co mieszkańcy Żółtej Góry, musieli głodować, aż przez cztery dni. A po tych czterech dniach, w końcu dojechał transport ze zmarzniętym chlebem. Mama pani Ani, próbowała go nawet rąbać siekierą, a kiedy to się nie powiodło, to gotowała ten lodowaty chleb w wodzie. Dopiero ta forma pozwoliła na spożycie, pierwszego posiłku od długich czterech dni głodówki.
Anna Mazurkiewicz, swoją debiutancką książkę pt. Czerwony Buran, wydała w wieku 92 lat. Jest mieszkanką Zalesia Górnego, która opowiada wszystkim zainteresowanym, historię swojego zesłania w głąb ZSRR. Jesteśmy ostatnim pokoleniem Polaków, którzy mogą słuchać historii polskich bohaterów, zesłanych na dalekie kresy. Korzystajmy z tej szansy, danej nam od Boga.