Wycieczka do Mohylewa na festiwal pieśni kościelnej i religijnej
Rok
1989. Wygraliśmy wojnę z okupantem radzieckim. Koniec UB -owskich
przesłuchań, bicia, zabijania. Polska może żyć po polsku. Ale
jak zacząć? Na politycznej górze są ludzie do rządzenia. U nas
na terenie Konstancina-Jeziorny powstają „komitety”, a w nich
osoby znające nasze potrzeby. I co dalej? Z tych doświadczonych
osób wyłania się postać naszego mieszkańca. Jest nim pan mgr
Józef Hlebowicz. Pan Józef to człowiek wykształcony i
doświadczony „oblatany” w krajach Europy, znający języki obce.
Doskonały organizator. Wiemy, że organizacja gminy potrzebuje
radnych i szefa – „burmistrza”. W wyborach, które odbyły się
27 maja 1990 roku – burmistrzem zostaje pan mgr Józef Hlebowicz,
Przewodniczącym Rady Miejskiej prof. Julian Radziewicz
(polonista).
Radni
to osoby różnych przekonań, o różnej przeszłości politycznej,
znani i nieznani, kilku lekarzy, kilku rolników, kilku urzędników
(byłego czasu), kilka osób szukających pracy. Zostaję radną.
Jestem psychologiem. Powierzono mi prowadzenie sekcji
kulturalno-oświatowej. Nasza sekcja to pięć osób. Pod naszą
opieką zostają szkoły i przedszkola, a więc nauka, potrzeby
szkół, rozrywki i jeszcze coś… wyjazdy, kontakty z sąsiadami.
Jak już wspomniałam, burmistrz miał liczne kontakty z Europą. Ze
wschodnią, również. A zwłaszcza z Białorusią. W Mohylewie na
Białorusi proboszczem rzymskiej parafii był ksiądz Blin. Tam też
w 1992 roku zorganizowany został festiwal pieśni kościelnej i
religijnej. W naszej gminie najlepiej śpiewały dzieci ze szkoły w
Opaczy. To właśnie one zostały zaproszone do udziału w festiwalu
na Białorusi. Burmistrz Hlebowicz powierzył mi organizację
wyjazdu.
Przygotowania
do wyjazdu
W
festiwalu weźmie udział czternaścioro dziewcząt. Wiozę ze sobą
piękne różowe długie sukienki i białe wianuszki. Jedzie z nami
kilka matek, które zadbają o nasze śniadania i kolacje. Jedzie z
nami pan Bogdan Karaś – nasz kasjer – „trzymający” składkowe
i gminne pieniądze, które zostały wymienione na dolary. Ja czuwam,
żeby wszystko „grało”. W szkole w Opaczy organizuje spotkanie z
dziewczętami i osobami, które jadą w nieznane. Przedstawiam im
wcześniej przygotowaną mapę, z zaznaczonym na niej białoruskim
miastem – Mohylewem. Mówię, ile będzie trwała nasza podróż na
Białoruś, a także gdzie będzie nasze zakwaterowanie.
W
piękny lipcowy poranek o godzinie szóstej podjechał do naszej
gminy stary Jelcz, a w nim jeden młody kierowca. Do pojazdu wsiadały
dziewczęta, kilka matek, lekarz – pani Godlewska, pan Bogdan Karaś
– nasz kasjer i ja. Wyruszyliśmy w długą, nieznaną, a może i
niebezpieczną podróż. W tej ciekawej podróży mijaliśmy
dziesiątki kilometrów lasów, małe wioski z małymi drewnianymi
domkami. W przydrożnych rowach, czekały ciekawe białoruskie
dzieci. Przez dzieciaki musieliśmy przerywaliśmy naszą podróż.
Podczas gdy nasz kierowca odpoczywał, dzieci z ciekawością
wchodziły do Jelcza, prosiły o puste po wodzie butelki. Dostawały
od nas słodycze i kanapki z wędliną. Były głodne, biedne, ale
grzeczne. Nocą dotarliśmy do Mohylewa. Zmęczeni, ale ciekawi.
Przed kościołem czekał na nas ksiądz Blin i ogromna gromada
ludzi. Byli tam Białorusini i Polacy. Stali czekając z torbami –
na mąkę, cukier, oliwę, herbatę i na wszystko, co było w Jelczu.
Na prezenty.
Na dwutygodniowy pobyt proboszcz Blin przeznaczył
dla nas oddalony kilka kilometrów od miasta barak pod tytułem –
„szkoła z internatem”. Było tu bardzo brudno i na dodatek –
nie było wody. Po kilku godzinach sprzątania, wymiany pościeli (na
tą naszą przywiezioną z Polski), wysprzątaniu szaf, w których
leżały kawałki słoniny jedzonej przez robaki. Mogliśmy zająć
się brakiem wody. Z tym problemem poradził sobie nasz „kasjer”,
pan Bogdan Karaś, który wręczył dyrektorowi szkoły 2 dolary i to
wystarczyło, aby z kranów poleciała woda.
Do
centrum miasta jeździliśmy po śniadaniach, które było
przygotowywane z polskich produktów przywiezionych przez „mamy”.
W mieście odbywały się próby śpiewu przed rozpoczynającym się
festiwalem, w wolnych chwilach zwiedzaliśmy Mohylew, a także
chodziliśmy na obiady. Obiad był dużym problemem. W mieście były
wprawdzie trzy bary mleczne, ale nie wystarczało w nich jedzenia dla
całej naszej gromady. Biegaliśmy więc od baru do baru, w każdym
można było dostać, co najwyżej – „bliny” dla dziesięciu
osób. Dojadaliśmy więc „w domu” – polskimi specjałami i z
niecierpliwością czekaliśmy na dzień naszego występu na
festiwalu. W końcu przyszedł ten długo wyczekiwany dzień.
Festiwal odbywał się w pięknie wystrojonej złotem operze.
Wszystko odbywało się bardzo uroczyście. Panie były ubrane w
piękne długie suknie, panowie byli ubrani cali na czarno, w
pięknych garniturach. Na scenie ksiądz Blin – gospodarz festiwalu
i ja reprezentująca dzieci z Polski. Poczułam się trochę
zawstydzona… Miałam na sobie spodnie z paczek od Holendrów.
Spodnie nie były eleganckie, a nawet z łatą. Ksiądz przywitał
gości, ja przedstawiłam nasze dziewczęta. Przyszedł czas na
występy. Byłam niesamowicie wzruszona i oszołomiona występem
chóru gospodarzy. Piękne głosy, piękny śpiew i pierwsze miejsce.
Nasze dzieci otrzymały podziękowania za udział w festiwalu. A ja
podniecona nastrojem, pocałowałam księdza Blina w rękę.
Do
Konstancina-Jeziorny wróciliśmy zmęczeni, ale zdrowi – pełni
wrażeń. Byliśmy za granicą. To pierwsza wycieczka. Wszyscy
spełnili swoje zadanie. Mamy dbały o nasze żołądki, pan „kasjer”
o potrzebne nam dolary, Jelcz i kierowca nie skarżyli się na zły
stan dróg. Mimo upływu już 27 lat pamiętam bardzo dobrze tę
wyprawę na festiwal pieśni religijnej i kościelnej w Mohylewie.
Dedykuję czterdziestoletnim Dzieciom!
Autorka: Barbara Żugajewicz-Kulińska
Pani Barbaro, kto Panią przesłuchiwał, bił czy próbował zabić?