AktualnościKonstancin - JeziornaMoje wspomnienia

Witam Cię nasza wolna Warszawo!

18 stycznia — Tata „oczyścił” Mamę z biżuterii i poszedł do Warszawy. Dowiedział się, że powstał „mostek” na Pragę, a sama Praga „kipi” handlem. Tak też było, ponieważ wrócił na rowerze i z czymś do zjedzenia, odwiedził swoje sklepy — dwa na ulicy Marszałkowskiej (31 i 153) i ogromny salon na ulicy Królewskiej. Był też w hurtowni na ulicy Ciepłej. Wszędzie ślady wojny i rabunku, ale też pracownicy Taty zabezpieczający lokale od tej pory. Do Warszawy jeździł codziennie, kupionym na Pradze rowerem.

My młodzi, którzy w Warszawie zostawaliśmy szkoły, przyjaciół i bliskie nam ulice — również chcemy powitać wolną Warszawę. I tak 19 stycznia gromadnie na Lesznie, Gabinet Dentystyczny, mieszkała tam cała rodzina żony — Uli, mój kuzyn — Wiesiek, Władek (mój brat) i ja. Jesteśmy przygotowani na ewentualny nocleg w którymś mieszkaniu rodziny. Mamy biednie, ale obfite zaopatrzenie żywności. Jesteśmy gotowi i kiedy jeszcze panowała ciemność. Wyruszamy, przed nami przecież co najmniej 2 godziny marsz — a roboty wiele. Mamy sprawdzić stan mieszkań rodzinnych. Wyruszamy w drogę! Jesteśmy bardzo zdenerwowani. Idąc, planujemy: najpierw do mieszkania wujostwa Rąbalskich, tuż przy Placu Unii, na ulicy Spacerowej, potem do naszych szkół — zarówno moja, jak i Władka na ulicy Bagateli — następnie na ulicę Marszałkowską.

Przekraczając Wilanów maszerujemy ulicą Jana Sobieskiego. Domy wprawdzie stoją, ale większość ze śladami strzałów. Dochodząc do ulicy Belwederskiej — ale jeszcze z dala — dostrzegamy siedzącą w zaśnieżonym rowie, opartą o ogrodzenie ogródków pracowniczych — kobietę. Zbliżając się do niej dostrzegamy, że jest w chuście, ciepłym okryciu. W dłoni trzyma koszyk. Podchodzimy, żeby jej pomóc. Przeskakujemy rów. Ja podchodzę tuż, tuż — i widzę, że w dłoni trzyma koszyczek z przemarzniętymi jabłkami: „trzeba ją obudzić, moje pierwsze zadanie”. Wdrapałam się do zaśnieżonego rowu i stwierdziłam, że śpi. „Trzeba ją obudzić — jest mróz — ona umrze. Wyciągnęłam chusteczkę, czy może jakiś kawałek szmatki, chciałam wytrzeć jej twarz i w tym momencie, moje palce ugrzęzły głęboko w jej policzku… Już zamarzła, nie żyła…

Wokół bezludzie. Żadnego pojazdu. Idziemy dalej. Już przy ulicy Dolnej widzimy dziurawe od kul domy — sterty gruzu. Powybijane szyby w oknach, kamienice o dwóch ścianach — i nasze głosy „spójrz, patrz, tam, tam — zobacz tam o Boże, co oni zrobili”. Pełni zdenerwowania i smutku posuwamy się zgodne z planem do mieszkania wujostwa Rąbalskich. Ulica Spacerowa — tuż przy Placu Unii. Pokonujemy sterty gruzu. Dom usiany kulami. Wchodzimy do pięknego ongiś mieszkania. Nie jesteśmy tu pierwsi! Na ścianach nie wisi już żaden z dobrych obrazów, nie ma drzwi, szafek, biurka i innych mebli — wszystko spenetrowane. Stoją tylko puste meble i poszczególne ubrania. Drzwi wyrwane, okna niemal we wszystkich pięciu pomieszczeniach wybite. Zawiedziony Wiesiek (to jego rodziców mieszkanie), szpera po kątach z nadzieją. Niczego nie ma, nawet tajemnice schowanych pieniędzy! Mimo tego, co zastaliśmy, po czteroosobowej naradzie postanowiliśmy, że o określonej godzinie, spotykamy się tu i tu, spędzimy tutaj noc. W jednym pokoju (w nim były dwie kanapy). Chłopcy wstawili do okna, drzwi, uszczelnili sukienkami i zabarykadowali drzwi. Pokój czekał na nasz powrót.

Jerzy poszedł na Leszno, tam jego teść, ojciec Uli miał gabinet dentystyczny. Władek, Wiesiek i ja, mamy być w kilku mieszkaniach naszych rodzin, które przeżyły Powstanie Warszawskie w Klarysewie i w Konstancinie. Idąc do centrum miasta — wpadliśmy odwiedzić nasze szkoły (na ulicy Bagateli). Budynek z jednej strony miał osuniętą całą ścianę. Stanęliśmy na Marszałkowskiej 31 w pobliżu kościoła św. Zbawiciela, przed sklepem Taty. Dwaj pracownicy zabezpieczali okna, drzwi — przed rabusiami. Witaniom nie było końca… Każdy opowiedział swój czas, tragicznych przeżyć. Kościół Zbawiciela stoi na swoim miejscu — już zabezpieczony. Mijając Plac Zbawiciela idziemy dalej ulicą Marszałkowską. W pewnym momencie wszyscy jednocześnie stajemy. Stajemy ze zdziwienia, przerażenia, strachu, rozpaczy. Marszałkowska w gruzach! W gruzach od ziemi do X piętra stoimybezradni i z niedowierzaniem widoku, który widzimy. Stoimy i w milczeniu płaczemy… Każdy z nas swoim płaczem. Wydawało mi się, że stoję przed wysadzonym w powietrze Giewontem. Przed nami, za nami i obok nas leżał: gruz, szyby, kawałki fortepianów i innych mebli, kuchnie, graty i inne szmaty… Smutne kawałki, resztki domów, stojące części kamienic. Po tej tragicznej ulicy snują się ludzie szukając „czegoś swojego” – również człowieka.

Na wysokości kina „Polonia” z gruzów wyłania się furmanka ciągnięta przez jednego konia. Furman i cztery zakonnice (w ogromnych białych kapeluszach). Koń nie ma siły na pociągnięcie fury. W tej chwili naszych obserwacji rozlegasię ogromny huk, zasypuje nas gęsty kurz. Zapada cisza. Milczenie, a po nim widzimy przed nami cztery martwe zakonnice, martwego woźnicę i martwego konia. Trzepiemy swoje okrycia i odkrywamy przyczynę tego tragicznego wydarzenia. Otóż cała frontowa ściana budynku kina „Polonia” – runęła.

Odwiedzamy mieszkanie wujostwa Bylińskich. Mieszkanie zamożnego adwokata. Pięknie zdobione drogimi obrazami, porcelaną i srebrem. Ulica Wspólna 36 wchodzimy po drabinie — wchodzimy i szybko wychodzimy. Mieszkanie bez ozdób, bez okien i bez drzwi. Nawet balkon runął razem z drzwiami do mieszkania. Bez słów i komentarzy wychodzimy. Jesteśmy nasyceni tragicznymi przeżyciami, zziębnięci i bardzo zmęczeni. Wracamy na ulicę Spacerową, gdzie czeka na nas Jurek Szemelowski z noclegiem. Jest już ciemno. Jurek naprawdę czekał na nas. Z innych mieszkań powyciągał jakieś ciuchy do spania, ocieplił w „sypialni” okna — zabezpieczył drzwi. Przywitał nas nieadekwatnym do dnia humorem. Na stole leżały nasze przygotowane na kolację, kanapki: domowy chleb, jajka na twardo i po kawałku wędzonego boczku.

Niestety nie mogliśmy się myć — nigdzie przecież nie było wody. Resztki domowej wody — przeznaczyliśmy do kolacji. I kiedy te wszystkie kolacyjne smakołyki stanęły na stole, Jurek z tajemniczym uśmiechem, ale i łezką w oku, wyciągnął z kurtki i postawił na stole butelkę spirytusu. Dużą butelkę spirytusu, którą znalazł w mieszkaniu na Lesznie. Przy okazji opowiedział nam jak do tego doszło. Do mieszkania teściów na Lesznie, wdrapał się po drabinie, którą tam zastał. Mieszkanie sprawdził szybko, ponieważ uprzedzili go, szabrownicy. Z potrzeby wszedł do łazienki, a tam zajrzał pod wolnostojącą wannę. Z radością spostrzegł – „flachę” – całą nietkniętą butelkę. Zawartość w litrowej butelce służyła wprawdzie do zabiegów dentystycznych, nam — myślę w tym dniu — było to bardziej potrzebne.

Autorka: Barbara Żugajewicz-Kulińska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *